W temacie Waszego sporu akademickiego - też odnoszę wrażenie, że co, jak co, ale kwestię, czy ktoś był pisiaty i czitaty, nawet amerykański urzędnik imigracyjny był w stanie zweryfikować (no offence intended!), a co do sporządzających księgi jaśnie oświeconych, odczytujących tylko zapisy i podpisujących się za niegramotnych "burżujów", też mam swoje refleksje. Do "mojego" Wincentego (według podań rodzinnych) średnio pasuje to batractwo, a sama idea wyjazdu za "wielką wodę" też rodzi pewne obiekcje, w kontekście rzekomo posiadanego "drewnianego domku piętrowego w lesie" (to najnowszy, wcześniej przeze mnie niesłyszany fragment sagi). Tyle że "historia" nadal milczy na temat losów Wincentego, a to już jego żona wraz z córkami miała być zmuszona do opuszczenia sadyby, uprzednio nawet jej nie spieniężywszy.
Z dziennikarskiego obowiązku "przeleciałem się" po Bronisławach Wierzbickich na Ellis Island, ale przy założeniu, że Wincenty (ur. ca. 1873) faktycznie był jego ojcem (a nie np. stryjem - wersja "ojcowsko-synowska" była na potrzeby urzędu imigracyjnego), to Bronisław raczej nie mógł się urodzić przed 1890 rokiem. Z drugiej strony, w zbyt młodym wieku nie mógł się też wybrać za chlebem, a musiał jeszcze zarabiać (rok?... dwa?... trzy?...) na ten bilet dla ojca czy stryja. Zawężając dodatkowo poszukiwania do okolic, w które udawał się wg deklaracji Wincenty (ze swoim żydowskim ziomkiem) zostajemy z niczym. Nawet nie patrząc już na ewentualnie pojawiające się imiona rodziców czy nazwy miejscowości pochodzenia oraz "pewną informację rodzinną", że żadnego syna Wincenty nie spłodził był.
Reasumując - bez sentymentalnej wycieczki krajoznawczej na "dziki wschód" ze zwiedzaniem derżarchiwów - nie razbieriosz.
Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam
(-) Tomek Wojtaszek

