Dzień Dobry
Historia Renaty jest bardzo zbliżona do zdarzenia w mojej rodzinie. Moi dziadkowie, mieszkający w małej wielkopolskiej wiosce (w powiecie wrzesińskim) "dorobili" się siedmioro dzieci. Ich drugim dzieckiem był syn Aleksander, brat mojej mamy. Będąc dzieckiem, wiedziałem jedynie z opowieści najbliższych, że wujka wywieziono do Niemiec i już z stamtąd nie wrócił. Wiele lat później, będąc już na emeryturze, zacząłem interesować się swoimi korzeniami genealogicznymi i m.in. postanowiłem na własną rękę odsłonić tragiczne losy wuja Aleksa. Wysłałem oficjalne zapytanie do "
International Tracing Service" w Bad Arolsen. Nie wierzyłem, że coś tym wskóram, ale po półtora roku otrzymałem od nich wiele dokumentów, związanych z wujem. Z przysłanych kserokopii dowiedziałem się dokładnie, kiedy zmarł, z jakich przyczyn i gdzie wraz z innymi współtowarzyszami, którzy zmarli tego samego dnia, został pochowany. Miejscem jego pochówku była zbiorowa mogiła, obok cmentarza Hessisch Lichtenau (śmiem przypuszczać, że było to jakieś miejsce pod, albo za płotem cmentarnym).
I dopiero wtedy mogłem w przybliżeniu odtworzyć ostatnie dni mojego wuja:
"Aleksander jako młody człowiek pracował jako cieśla (podobnie, jak jego starszy brat). Pół roku po wybuchu II wojny światowej postanowił założyć rodzinę i w kwietniu 1940 r. ożenił się z panną o 2 lata młodszą od siebie. W tym samym roku powitał na świecie córkę, swoje pierwsze dziecko. Niestety, zawierucha wojenna przetoczyła się również przez tą małą, spokojną wieś... Na początku lipca 1944 r. Aleksander został oderwany od rodziców, swojej ciężarnej żony i malutkiej córeczki, by przymusowo zostać wywiezionym kilkaset kilometrów w głąb III Rzeszy. Jako jeden z tysięcy niewolników rozpoczął pracę w "Gerhard Fieseler-Werke Flugzeugbau" w Kassel, a zakwaterowano go w Hessisch Lichtenau, małym miasteczku we wschodniej Hesji. Kiedy na przełomie marca i kwietnia 1945 r. wojska alianckie zaczęły wyzwalać okoliczne obozy pracy (m.in. jego Lager Waldkater), wśród polskich robotników zapanowała radość i nadzieja na szybkie spotkania z pozostawionymi w Polsce rodzinami. W drodze z obozu do rodzinnej miejscowości, w dniu 16 kwietnia 1945r. Aleksander uległ zatruciu w Witzenhausen i następnego dnia on, jak i kilkunastu jego towarzyszy zmarł. Nie dane mu było dotrzeć do swojego rodzinnego gniazda, by na własne oczy zobaczyć swoje drugie dziecko, syna, który narodził się w grudniu 44 r., czyli pięć miesięcy po wywózce do hitlerowskiej fabryki. Jego mały synek nigdy nie poznał swojego ojca, a żona nie miała szczęścia pochować swego tragicznie zmarłego męża, ani nawet zapalić świecy na jego grobie."
I ja również dotarłem do Polaka, mieszkającego w Niemczech (notabene, jeden z naszych forumowiczów, któremu do tej pory jestem b. wdzięczny), dzięki któremu dowiedziałem się, że w latach 70-tych pomieszane szczątki polskich robotników przymusowych przeniesiono ze zbiorowej mogiły obok cmentarza Hessisch Lichtenau do Kriegsgräberstätte Ludwigstein k. Witzenhausen. Na terenie tego konkretnego miejsca trwają prace, związane z upamiętnieniem tych bezimiennych dotąd mogił, w czym dużą rolę odgrywa młodzież szkolna z tych okolic (w ramach różnych projektów szkolno-wychowawczych).
Później, na stronie
http://polskiegroby.pl/ , prowadzonej przez Fundację "Polsko-Niemieckie Pojednanie" znalazłem dane swojego wujka. W niemieckich dokumentach jego nazwisko było zniekształcane na cztery sposoby (imię na dwa) i jedno z takich, notabene trochę śmiesznie brzmiących jest umieszczone na stronie, upamiętniającej "
Polskie miejsca pamięci i groby wojenne w Niemczech". Dwukrotnie pisałem do Warszawy na mailowy adres tej fundacji z prośbą o korektę imienia i nazwiska wuja... niestety moja interwencja pozostała bez odpowiedzi.
I takim właśnie, jak to określiła Renata "doświadczeniem genealogicznym" chciałem się z Wami, drodzy forumowicze podzielić.