Chciałam podzielić się z Państwem niezwykle pozytywnym, jeśli można w ogóle określić to takim mianem, doświadczeniem genealogicznym.
Moja babcia Józia (urodzona w 1932) roku ma dziś 91 lat i jak na swój wiek całkiem dobrze się trzyma. Niestety, wojna nie oszczędziła i jej rodziny.
Babcia miała 8 lat, kiedy jej ukochany tata Jan został wysłany na przymusowe roboty do Niemiec (a może zgłosił się sam, chcąc zapewnić rodzinie lepszy byt, kto wie). W marcu 1940 roku trafił on do małej miejscowości pod Stuttgartem w Badenii-Wirtembergii, gdzie niestety trzy miesiące później zmarł w lokalnym szpitalu.
Oficjalna wersja, zapisana zresztą w jego akcie zgonu, jest taka, iż zmarł z powodu astmy. Dziwnym trafem jak wyjeżdżał to miał 36 lat i cieszył się świetnym zdrowiem
Mój pradziadek zajmował się wikliniarstwem, nie był rolnikiem i nie był przyzwyczajony do ciężkiej pracy na roli, nie umiał doić krów. Pracował na gospodarstwie u starego kawalera baora, który nie traktował Polaków zbyt dobrze. Pradziadek postanowił uciec, ukrył się na kilka dni u swoich kolegów, jednak nie chciał narażać ich na niebezpieczeństwo. Poradzili mu, żeby udał się do... I tu nie jestem pewna, babcia określa ich po niemiecku, ja tego języka nie znam. Może chodziło o policję, straż? W każdym razie mówiono, że mogli oni, kimkolwiek byli, przenieść pracownika na inne gospodarstwo. Niestety, pradziadek spóźnił się, bo gdy dotarł na miejsce, baor już zgłosił jego ucieczkę. Na miejscu Jan został dotkliwie pobity, odesłany do baora, który już tylko mu "poprawił".
Po kilku dniach koledzy udali się do Jana zaniepokojeni tym, że się nie odzywa. Mówili, że leżał pobity i posiniaczony w stodole, ciężko oddychał. Zanieśli go na plecach do szpitala, gdzie niestety zmarł w czerwcu 1940 roku.
Do mojej prababci, a żony Jana, Niemcy nie wysłali żadnych dokumentów. Dopiero już po wojnie, kiedy nalegała i męczyła ich listami, wysłali jej akt zgonu jej męża. Nic więcej.
Babcia Józia przez 83 lata nie wiedziała, czy w ogóle, a jeśli tak, to gdzie jest pochowany jej tata.
W maju tego roku udało mi się znaleźć stronę internetową pewnego Polaka, który od 30 lat mieszka w Badenii-Wirtembergii i hobbystycznie, w wolnym czasie, gdyż na stronę polską liczyć nie może, jeździ po cmentarzach i robi zdjęcia grobów Polaków, indeksuje je i pozostaje w stałym kontakcie z polskim konsulatem, wykłócą się też z niemieckimi gminami, które do polskich grobów nie mają najmniejszego nawet szacunku, jak się okazuje. Tam znalazłam grób Jana.
W każdym razie tydzień temu mojej rodzinie udało się wynająć busa i pojechać do Niemiec. Odwiedziliśmy grób pradziadka. Nie jestem w stanie opisać wzruszenia mojej babci, która zapewne pierwszy i ostatni raz w swoim życiu miała możliwość pomodlić się nad mogiłą swojego ukochanego ojca. 91-letnia kobieta, matka 11 dzieci, jechała 13 godzin w jedną stronę i ani razu się nie poskarżyła. Zapaliła znicz, położyła wieniec i polską flagę...
Piękne uczucie, mimo tragicznej historii rodzinnej, jakich przecież wiele.
Udało się nam spotkać z burmistrzem miasteczka, który zobowiązał się przygotować metalową tabliczkę z poprawnymi danymi (w nazwisku była literówka, a w dacie urodzenia podany dzień później niż Jan się urodził). Porozmawialiśmy również z panem Piotrem, któremu już zawsze będziemy dozgonnie wdzięczni.
Warto więc szukać, zadawać pytania, korzystać z pomocy i samemu jej udzielać. Kto wie, może kiedyś uda się odkryć tajemnice.
Pozdrawiam
Renata

